Ciało „dyciowego” wiersza znowu straceńczo tańczy przed czytelnikami. Tańczy ciało prywatne – bolące, chore, słabe, rozedrgane między pragnieniami a ograniczeniami. Ciało, które wybija – stopami, synkopami, perseweracjami – poetycki rytm nawet wtedy (lub zwłaszcza wtedy), gdy nie domaga głowa, a „antyświryna” zaciemnia wyrazistość. Na pograniczu rozumu i szaleństwa tańczy też poetyckie ciało publiczne: uwikłane w społeczeństwo i historię, targane sprzecznościami, schizofrenicznie rozrywane na scenie pamięci między polskością a ukraińskością. I znowu schodzące się, godzące, scalone – w niepowtarzalnym idiomie poezji Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego.
Nareszcie (po "Imieniu i znamieniu" i "Piosence o zależnościach i uzależnieniach") podmiotowi Tkaczyszyna-Dyckiego udaje się wyjść poza hermetyczną przeszłość, dzięki czemu jego poezja nabiera uniwersalnego kolorytu. Próba udosłownienia ciała i taniec w majakach między prz(e/y)szłością, nazwiskami, które bez niego przepadną i językiem melancholii.